Parlament Europejski - iluzja czy ostoja demokracji?
22.08.2013 | Autor: Krzysztof Zaremba | [ 0 komentarzy ] |
Sala obrad parlamentu w Strasbourgu
Źródło: JLogan
- Chcesz pozyskać fundusze unijne?
- Złóż zapytanie ofertowe! >>
- Podobne tematy:
- Komisja zaleca przedłużenie tymczasowych kontroli na granicach wewnętrznych
- KE: postępowanie wyjaśniające ws. podatku od sprzedaży detalicznej w Polsce
- Tablica wyników dla rynków konsumenckich 2016
- Unia Europejska - inne artykuły:
- Wydatki na reklamę w Polsce i w innych krajach europejskich
- Czwarta edycja Konkursu Lingwistycznego „Tłumacze na start”
- Sejm przyjął uchwałę w sprawie CETA
Parlament Europejski jest jedyną instytucją, poprzez którą europejscy obywatele mogą wywierać bezpośredni wpływ na kształtowanie polityki. Lecz istnieją podstawy, aby podważyć demokratyczny charakter Parlamentu.
Dopiero w latach 70-tych Brytyjczyk David Marquand wywołał hasło deficytu demokratycznego, które tak często będzie powtarzane w przyszłości. W przeszłości natomiast, wysokie wyniki gospodarcze były wystarczającym usprawiedliwieniem dla elit rozwijających europejski projekt. Ci wysoko postawieni dygnitarze byli co prawda mianowani przez władzę wybraną w swoich krajach, jednak nie byli odpowiedzialni na poziomie europejskim. To oznacza, że mogli decydować o sprawach w innych krajach, podczas gdy obywatele tych zagranicznych państw nie mogli ich politycznie rozliczyć. Tymczasem Europejczycy, ze względu na doznawany dobrobyt, nie podnosili sprzeciwu, mimo że nie byli na tym polu konsultowani. Jednak lata 70. przyniosły wydarzenia, które zmusiły Wspólnotę do przeobrażenia trybu funkcjonowania.
Pierwsze demokratyczne kroki
Korzenie zmian sięgają poza europejski kontynent, na Bliski Wchód. Nieudana inwazja na Izrael z roku 1973 doprowadziła do embarga na eksport ropy naftowej do krajów popierających Tel Awiw. Związany z tym spadek podaży doprowadził do stagflacji na Starym Kontynencie, to znaczy jednoczesnego wzrostu cen i stagnacji gospodarczej. Wspólnota Europejska straciła swoje źródło legitymizacji, bowiem wyniki ekonomiczne stawały się coraz gorsze. Frustracja Europejczyków była tym silniejsza, że kryzys naftowy zakończył niemal 30 lat powojennej prosperity. Europa potrzebowała nowych form sankcjonowania swojej działalności.
Umożliwił to Parlament Europejski, który pozwolił obywatelom państw członkowskim na udział w procesach decyzyjnych. Co więcej, Unia zaznaczała swoją obecność na coraz to nowych polach takich jak ekologia, prawa człowieka czy polityka socjalna. W związku z tym potrzebowała poszerzania mechanizmów reprezentacyjnych pozwalających decydować Europejczykom o kierunku, który obierze Wspólnota. W efekcie Parlament Europejski zyskał uprawnienia, które niemal zrównały go z Radą Unii Europejskiej i stał się jedną z najważniejszych instytucji Unii. Można by to uznać za triumf demokracji, lecz jaki jest realny wpływ pana Kowalskiego, Mr Smitha czy Mr Dubois na kształt europejskiej polityki? Czy parlament nie jest tylko maską, która sprawia pozór demokracji?
Zarzuty wobec parlamentu można wysunąć na trzech płaszczyznach: co do alokacji deputowanych, co do kultury politycznej a w końcu co do kompetencji instytucjonalnych.
Nierówna alokacja parlamentarzystów
W pierwszej kolejności należy podkreślić mankamenty w systemie przyznawania państwom miejsc w parlamencie. Ten proceder odbywa się zgodnie z regułą „proporcjonalności degresywnej”. Ten termin oznacza, że ilość przydzielonych deputowanych jest malejącą funkcją liczby populacji kraju. Innymi słowy, na każdą następną grupę obywateli, będzie przypadać coraz mniej parlamentarzystów. Ponad to, istnieją 2 limity – maksymalny 96 posłów i minimalny 6 posłów. Te reguły z jednej strony zwiększają efektywność głosowań, lecz z drugiej strony sprawiają, że obywatele poszczególnych państw są nierówno reprezentowani. Głos wyborczy z mniejszego państwa ma dużo większe znaczenie niż jego odpowiednik z wielkiego kraju. Doskonale ilustruje to porównanie Malty i Niemiec. Maltańczycy posiadają 6 reprezentantów a Niemcy 99 (tymczasowo o 3 więcej), podczas gdy populacje tych krajów wynoszą kolejno około 415 tysięcy i niemal 82 miliony. Łatwo obliczyć, że jeden poseł niemiecki przypada na 828 tysięcy swoich rodaków, a jego kolega z Malty tylko na 70 tysięcy. W konsekwencji głos obywatela Maltańskiego jest przeszło 10 razy silniejszy niż głos wyborcy niemieckiego. Ta nierówność godzi w demokratyczne fundamenty parlamentu. Jednak można by wysunąć argument, że chroni mniejsze państwa. Lecz parlament reprezentuje domniemany „lud europejski”, a więc narodowość nie powinna odgrywać roli. Wszyscy obywatele zjednoczonej Europy powinni być sobie równi. Można ostatecznie przypomnieć, że reprezentacja z klarownym podziałem na państwa ma miejsce w Radzie Unii Europejskiej.
Słabość klarownych podziałów politycznych
Drugie zastrzeżenie można wysunąć przeciw kulturze politycznej panującej w parlamencie, która obniża siłę głosu obywatela. Ze względu na niewyraźną przewagę większości oraz chęć autoafirmacji wobec innych instytucji, w parlamencie panuje kultura konsensusu. Dlaczego jest przeszkodą dla demokracji? Dlatego, że obojętnie na jaką partię zagłosuje wyborca, działania polityczne podjęte przez posłów będą niemal identyczne, bowiem będą konsekwencją wewnątrzinstytucjonalnego konsensusu. Zatem obywatel swoim głosem nie jest w stanie ich zmodyfikować. Doskonałym przykładem jest podział czasu zajmowania stanowiska przewodniczącego parlamentu pomiędzy dwiema największymi, a pozornie konkurencyjnymi ugrupowaniami – Europejską Partią Ludową oraz Postępowym Sojuszem Socjalistów i Demokratów. Takie obniżanie realnego wpływu głosu na kształt władzy powoduje ogromne rozczarowanie wśród wyborców. Zniechęceni, nie przychodzą głosować, a z kolei niska frekwencja obniża demokratyczne autorytet tej instytucji.
Brak istotnych kompetencji
W trzecim rzędzie warto omówić brak istotnych, z punktu widzenia demokracji, kompetencji, którymi powinni dysponować posłowie. Głównym mankamentem jest brak możliwości bezpośredniego wyznaczenia władzy wykonawczej. Europejskie prawo jasno stanowi, że przewodniczącego komisji mianuje Rada Europejska. Traktat Lizboński przynosi postęp w tej dziedzinie, stanowiąc, iż głowy państw powinny uwzględnić w swojej decyzji wyniki ostatnich wyborów parlamentarnych. Jednak to, czego brakuje, to władza wykonawcza na wzór innych systemów parlamentarnych. Natomiast we wspólnocie ugrupowania polityczne nie proponują w wyborach swoich kandydatów przedstawiających konkretny program wyborczy. Takie działanie mogłoby znaczenie podwyższyć „użyteczność” głosu, ponieważ preferencja elektoralna byłaby odzwierciedlona nie tylko w parlamencie, ale również w Komisji Europejskiej.
Demokracja na skalę kontynentu?
Łatwo wyobrazić sobie solucje dla trzech poniższych problemów. Jednak natura Unii Europejskiej stwarza również wyzwania, dla których rozwiązania mogą nie istnieć. Są one związane ze skalą zjednoczonej Europy: wszak demokracja, w swej oryginalnej formie została zaprojektowana dla małego miasta, a nie kontynentu. Pierwszym pytaniem, które się nasuwa jest kwestia siły głosu: czy demokracja, w której głos jednego wyborcy waży około 0,00015% ma jakąkolwiek wartość? Druga problematyka wywiązuje się z centralnego szczebla Unii. Wszystkie bliskie obywatelowi sprawy są oddelegowane na szczebel lokalny lub krajowy, a w parlamencie zjednoczonej Europy dyskutuje się o całej reszcie. Są to tematy wzbudzające małe zainteresowanie, tak zwane „silent issues”. W konsekwencji, Europejczycy nie są zmotywowani by ruszyć do urn. Niska frekwencja zostawia de facto władzę w rękach spolityzowanej garstki obywateli, która głosuje. A najbardziej spolityzowana jest zawsze elita. Czy zatem parlament Europejski w istocie zdemokratyzował Unię czy jest tylko maską, a realna władza wciąż pozostaje w rękach nieznacznie rozszerzonych elit?